Przenocowaliśmy w hotelu i następnego dnia polecieliśmy do
Cancun. Nazwa Cancun pochodzi prawdopodobnie od Kaan kuum, co w języku Majów
oznacza "gniazdo węży". I rzeczywiście przywitało nas groźnie- burzą
i czarnymi chmurami.
Z Cancun pojechaliśmy do Playa del Carmen a stamtąd do Tulum.
Z Cancun pojechaliśmy do Playa del Carmen a stamtąd do Tulum.
Dotarliśmy na miejsce po jakichś 2 godzinach jazdy. Pani z Hotelu Coco Tulum zaprowadziła nas do naszego domku „Cabana” na plaży. To chyba najlepsze miejsce na świecie na wypoczynek- biały piasek, widok na Morze Karaibskie, przed domkiem hamak. Brak elektryczności. Generator prądu włączany od czasu do czasu pozwalał co najwyżej doładować telefon.
Zasypialiśmy i budziliśmy się słuchając szumu morza. Rano udaliśmy się do Azul, gdzie zjedliśmy tradycyjne meksykańskie śniadanie: Huevos Rancheros i Huevos Divorciados- smażone jajka podane na tortilli z pastą z fasoli i sosami salsa roja i salsa verde. Moglibyśmy tak zaczynać każdy dzień!
Przy okazji okazało się że nasz kelner 2 tygodnie temu był w Gdańsku u swojej
dziewczyny- wiec od czasu do czasu raczył nas polskimi zdaniami, np.: "to jest sok". Po śniadaniu
szybko pojechaliśmy do ruin miasta Tulum.
Miasto otoczone murem, położone jest na 12-metrowym klifie Morza Karaibskiego. Dawniej było znane pod nazwą Zama, co oznacza Miasto Świtu, ponieważ wychodzi na wschód słońca.
Było jednym z ostatnich miast zamieszkałych i zbudowanych przez Majów.
W Tulum fascynujące są również płaskorzeźby przedstawiające czczonych Bogów, np. Boga Deszczu (Chaaca) czy Boga Zstępującego (Dios Descendiente).
W trakcie zwiedzania ruin miasta uwagę przykuwają Iguany, które wygrzewają się w słońcu i zupełnie się niczym nie przejmują.
Wieczorem spacerowaliśmy po plaży, obserwowaliśmy pelikany brunatne, które polowały na ryby i raz po raz nurkowały do morza.
Kolejny dzień spędziliśmy na słodkim leniuchowaniu, planując kolejne dni podróży.